Zadawaliście sobie Państwo kiedyś pytanie, ile czasu trwa sprzedaż mieszkania w Warszawie?
Być może część z Was przeprowadzała już poszukiwania nowego właściciela dla swojego M. Założę się, że odhaczając w kalendarzu dzień odległy o 3 miesiące od dnia wystawienia oferty, łapaliście się za głowę i ze zdumieniem kontestowaliście sytuację rynkową, wysoką podaż lokali mieszkalnych, konkurencję ze strony deweloperów, wygórowane wymagania kontrahentów. Szczerze Państwu zazdroszczę. W moim wypadku sprzedaż mieszkania trwała 15 lat i z pewnością trwałaby o wiele dłużej gdyby nie pomoc Pana Mariusza Zalewskiego ze skupulokali.pl
Mam na imię Jan i jestem absolwentem Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (obecnie SGH). Hobbbystycznie przez wiele lat zajmowałem się elektroniką - nigdy nie miałem problemu, żeby samodzielnie naprawić choćby telewizor. Uważam się za inteligentnego i wykształconego człowieka. Nie palę i nigdy nie paliłem. Alkoholu nie wypiłem w swoim życiu więcej niż oleju słonecznikowego. Właściwie, dopóki nie dojdziemy do kryterium zasobności portfela, jestem normalnym człowiekiem. Ale zasobność portfela zmienia wszystko. Tak jest teraz, tak było kiedyś.
W 2003 roku niespodziewanie zmarli moi rodzice (ojciec w styczniu, mama w październiku). Ponieważ mieszkaliśmy razem, po ich śmierci w domu czułem się źle. Dla mnie jednego, trzypokojowe mieszkanie stało się o wiele za duże, zbyt ciche i niepokojąco puste, i choć decyzję podjąłem z trudem, postanowiłem swój dom rodzinny sprzedać.
Nie bez znaczenia była również moja sytuacja finansowa - teraz byłem zobligowany do płatności nie 1/3 (jak do niedawna), ale całość czynszu administracyjnego. Ponieważ z powodu skromnych przychodów, przestałem partycypowć w kosztach utrzymania części wspólnych bloku, sąsiedzi patrzyli na mnie wilkiem. Przyjęło się, że mówienie mi “dzień dobry” jest w złym tonie. Zostałem zepchnięty na margines życia społecznego. Stałem się obywatelem drugiej kategorii.
Ludzie nie lubią biedy. Lubią oglądać ją w telewizji - siedzą wygodnie na kanapie i sięgając widelczykiem po tiramisu, na widok zatroskanej miny redaktor Jaworowicz, smutnieją ostentacyjnie, ale w bezpośrednim zetknięciu z człowiekiem ubogim, odwracają wzrok.
Przez pewien czas łudziłem się, że ktoś w końcu poda mi pomocną dłoń. Gdyby nie Ośrodek Pomocy Społecznej moja sytuacja byłaby beznadziejna, a tak była “tylko” trudna. Zacząłem podejmować kroki w celu przeprowadzenia postępowania spadkowego - bez dokumentów z Sądu mogłem zapomnieć o sprzedaży mieszkania.
Czy życie potrafi być jeszcze bardziej skomplikowane?
Cofnijmy się do roku 1996r. Niedzielny, letni poranek. W typowym polskim domu trwają przygotowania do wyjścia na mszę. Dwójka chłopców wyciąga ze skarbonki drobne na gumy turbo, ich matka zakłada kolczyki, poprawia fryzurę, słucha komplementów ojca rodziny. Ten, jak zawsze elegancki, pod krawatem sięga po papierosa i z zakłopotaniem mówi: “skończyły mi się fajki, idźcie sami … dogonię was, ale muszę jeszcze do sklepu”.
Ojciec rodziny to Piotr, mój brat, a słowa które wtedy padły okazały się ostatnimi wypowiedzianymi do rodziny. Żadne “do widzenia” czy “żegnajcie”, po prostu stwierdził, że skończyły się papierosy i zapadł się pod ziemię.
Brata poszukiwaliśmy przez wiele lat nieustanie. Najpierw moi rodzice, których permanentny stan niepewności zaprowadził do grobu, potem ja, poprzez organizacje pozarządowe, konsulaty państw Ameryki Południowej skąd początkowo otrzymywaliśmy kartki świąteczne, Czerwony Krzyż, a nawet Legię Cudzoziemską. Wszystko na marne. Z drugiej strony nie ważyłem się wystąpić do Sądu z wnioskiem o uznanie brata za zmarłego. Czułem, że nie mogę tego zrobić.
Piotrze, mam nadzieję, że tam, gdzie teraz jesteś, znalazłeś szczęście, a czas sprawił, że teraz patrzysz na dawne sprawy inaczej.
To chyba Borys Pasternak powiedział kiedyś, że bieda to najlepszy nauczyciel. Trudno się z nim nie zgodzić. Jak już wzmiankowałem wcześniej, doszedłem do wniosku, że trzypokojowe mieszkanie w centrum stolicy to fanaberia. Chciałem, mówiąc kolokwialnie pozbyć się swoich udziałów, jednak z uwagi na formę własności mieszkania (spółdzielcze - własnościowe prawo do lokalu mieszkalnego) było to niemożliwe. Dlaczego? Ponieważ występujące tu prawo pierwokupu na rzecz współwłaściciela, obliguje notariusza, do przyjęcia oświadczenia współwłaściciela o woli zakupu lub odstąpieniu od tego prawa. Prościej - żeby sprzedać swoją połówkę mieszkania, byłem uzależniony od obecności brata.
Tymczasem władze spółdzielni, które do tej pory wykazywały pewne zrozumienie sytuacji, zmieniły kurs i wszystkie sądowe nakazy zapłaty, a było ich już pięć, na kilkadziesiąt tysięcy złotych, skierowały do komornika w celu egzekwowania wierzytelności. Co gorsze, od kiedy zorientowali się, że brat jest uznany za zaginionego wszelkie roszczenia kierowali wyłącznie do mnie.
Człowiek postawiony pod ścianą
Mając nóż na gardle zgłosiłem się do człowieka, którego nazwiska nie będę w tym miejscu wymieniał, a który zamiast mi pomóc prowadził mnie wprost na minę. Zaproponował przeprowadzenie upadłości konsumenckiej i sprzedaż mieszkania przez syndyka. Na szczęście w porę zorientowałem się, że to układ kilku kolesiów, a ich “praca” koncentrowała się wokół sprzedaży mieszkania podstawionej osobie za bezcen.
Jedynym sposobem sprzedaży mieszkania bez licytacji komorniczej było powołanie kuratora prawa materialnego, reprezentującego interesy mojego zaginionego brata. Kłopot w tym, że kuratora wskazał człowiek, o którym pisałem wyżej i w czasie gdy gotów byłem poddać się woli syndyka.
Zacząłem intensywnie poszukiwać kupującego i ogłaszać mieszkanie. Wiedziałem, że proces sprzedaży będzie trudny, z uwagi na skomplikowaną sytuację prawną, wysokie zadłużenie, niski standard mieszkania i jego historię, ale nie spodziewałem się aż takich trudności. W ciągu dwóch lat pięciokrotnie kompletowałem dokumenty ze spółdzielni i dwukrotnie przygotowywany był akt notarialny. W każdym przypadku, na ostatnim etapie, za sprawą obstrukcji kuratora podpisanie aktu sprzedaży okazywało się niemożliwe. Domyślałem się, że to rodzaj zemsty i pokaz siły.
Traciłem nadzieję i byłem gotów poddać się woli komornika. I wtedy wykonałem telefon do Pana Mariusza Zalewskiego ze skupulokali.pl W szczerej rozmowie opisałem swoje dotychczasowe próby sprzedaży mieszkania i ich finał. Po raz pierwszy od wielu lat poczułem, że ktoś chce mnie wysłuchać, że komuś zależy by mi pomóc.
Czas dobrych decyzji
Ta rozmowa podniosła mnie na duchu, chociaż przyznam, że początkowo wydźwięk hasła “skup lokali” nie wywołał u mnie pozytywnych konotacji. Później przekonałem się, że mam do czynienia z profesjonalistami, dla których trudne sprawy to chleb powszedni.
Wspólnie z Panem Mariuszem Zalewskim udaliśmy się do komornika, spółdzielni mieszkaniowej, kuratora i notariusza. Nie były to łatwe i przyjemne rozmowy, jednak opanowanie i wiedza mojego przyszłego kontrahenta spowodowały, że byłem spokojny o swoje dalsze losy.
Sprzedałem mieszkanie i chociaż musiałem przyjąć twarde warunki kuratora mojego brata, zobowiązując się spłacić wierzytelność w pełnym wymiarze, to zachowałem prawo do odzyskania pieniędzy z depozytu sądowego, czyli z tej części ceny, którą kupujący zapłacił mojemu nieobecnemu bratu.
Co robię dzisiaj? Wracam do normalności. Uczę się cieszyć życiem. Wynająłem mieszkanie i znalazłem legalną pracę. Pracę, która daje mi satysfakcję, ponieważ wiem, że każda zarobiona złotówka trafi do mojego portfela, a nie na konto komornika.